Dotarcie do Budapesztu, okazało się wcale nie być takim prostym. Właściwie trudności ze zdobyciem stolic, okazały się być zasadą, gdyż każda z nich utrudniała nam spenetrowanie jej ulic. Nie wiem czym to jest spowodowane, ale to prawdopodobnie fakt, iż jak wszyscy wiemy w stolicach zawsze mieszkają największe chuje.
Na obwodnicę Budapesztu podwiózł nas pan tirowiec z CPNu. Stamtąd wzięliśmy mpk do jakiejś bliższej centrum dzielnicy aglomeracji. Właściwie na tę chwilę nie jestem w stanie powiedzieć, jak nam się to udało. Ciężko nam było spotkać kogoś mówiącego po angielsku, na bardziej podmiejskich, zalatujących wsią, areałach. Do samego centrum zabrała nas kolejka. W sumie nie wiem jak mam to nazwać. W Budapeszcie znajdziemy pewną linię nadziemnego metra, czy chuj wie co to jest. Linia jedna jedyna, ale wiezie aż do samego centrum i nie śmierdzi.
Jeżeli chodzi o Budapeszt, to przypominał mi mocno Wrocław, ale jeśli Wrocław miałby chociaż krztynę jakiejkolwiek klasy. Miasto bardzo ładne pod względem zarówno architekturalnym jak i kulturowym. Typowa stolica, wszędzie wszystkiego pełno i każdy odnajdzie coś dla siebie.
Drogowskazy prowadziły nas w stronę ścisłego centrum. Po drodze zauważyliśmy jednak ponadprzeciętną ilość azjatów wchodzących i wychodzących z pewnego budynku. Skusiło nas to na odwiedzenie go i to był bardzo dobry wybór. W środku okazało się iż jest to swego rodzaju bazar. Na parterze dziesiątki stoisk ze świeżymi warzywami, owocami, mięsami i zwykłymi produktami spożywczymi. Jak wszędzie na Węgrzech, niepodzielnym królem bazaru był arbuz. Arbuzy w Madziarsku, letnią porą można znaleźć wszędzie i to w bardzo przystępnej cenie. Na piętrze bazaru znajdowały się różnego rodzaju małe restauracyjki i stoiska z Langoszami. O Langoszach napiszę przy innej okazji. Warto ten bazarek odwiedzić, klimat jest idealny i miło posłuchać grubych panów namawiających po węgiersku na kabanosa.
W końcu przyszedł czas na zasłużony odpoczynek. Dotarliśmy do ryneczku/placyku, gdzie na wszelakich instrumentach smyczkowych jacyś panowie wygrywali piękne melodie. W końcu mieliśmy okazję spokojnie usiąść, wypić piwo i odprężyć się, ale nie trwało to długo.
Powoli zaczynało się robić ciemno. Cyga nie proszący o drobne i kloszardowie śpiący na ławkach, we w sumie lepszych warunkach niz my do tej pory, przestawali powoli śmieszyć. Dotarło do nas, że jesteśmy w kurewsko dużej aglomeracji i właściwie ciężko będzie nam znaleźć ustronne miejsce, gdzie w spokoju będziemy mogli rozbić namiot. W akcie desperacji sprawdziliśmy nawet budki telefoniczne, jednak ktoś sprytny zaprojektował je tak, aby nie zamykały się od środka w żaden sposób.
Z braku lepszych pomysłów postanowiliśmy udać się nad rzekę, aby dołączyć do reszty przebywającej w Budapeszcie Gawiedzi, popijającej na ławeczkach wino. Nie udało nam się skończyć jednak nawet połowy, gdyż jeden z nas (nie powiem który), zwyczajnie spanikował i ruszyliśmy dalej. Plan spania pod mostem, zważywszy na to, iż w dużych miastach nigdy nie jest ciemno, oczywiście nie wypalił. Na szczęście jakimś sposobem ponownie znaleźliśmy się w pobliżu metro-kolejki. Uznaliśmy, że wysiądziemy na stacji, na której pociąg opuści najmniej osób. Okazało się być to strzałem w dziesiątkę. Wysiedliśmy na jakiejś przemysłowej, podmiejskiej dzielnicy. Na pole namiotowe wybraliśmy sąsiadujący z budową placyk, na którym znajdowała się głównie trawa i pozostałości po budowie. Dookoła nas zaś była droga, po której co chwilę przetaczało się kilka aut. Nie były to warunki luksusowe, ale w porównaniu do wizji spania na oszczanej klatce schodowej, czuliśmy się jakby sam pan Jezus pozwolił nam wygrzebywać sobie brud spod paznokci.
Takim stanem rzeczy nie nacieszyliśmy się długo. Kilka godzin później obudziła nas burza. I to nie taka hehe burza. To było kurwa burzysko. W trakcie błyskania się, niebo stawało się całe białe, a spojrzenie na ten piękny festiwal jebania nas w dupę równało się chwilowemu oślepieniu. Bozia co chwile groziła nam paluszkiem, ukrywając to pod postacią grzmotów słyszalnych sekundę po pojawieniu się błyskawicy na niebie. Lało jak z cebra, więc większość naszych rzeczy po chwili było mokrych jak gimnazjalistka na widok sesji Justina Biebera dla Calvina Kleina. Uznaliśmy, że należy przedsięwziąć jakieś kroki, gdyż takie bezczynne siedzenie i patrzenie na to co się dzieje, nie mogło przynieść żadnych efektów. Poszliśmy więc spać.
Na drugi dzień po przezwyciężeniu głębokiej depresji i żalu jaki żywiliśmy do wszechświata, postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce. W pobliżu znalazła się stacja benzynowa, w której udało nam się wysuszyć rzeczy. Po zakończeniu całej procedury, była już czternasta, więc uznaliśmy, że nie mamy już czasu na łapanie stopa, więc jezioro Balaton zdobędziemy pociągiem. W dodatku dzięki jakiemuś Węgrowi straciliśmy około dwie godziny, gdyż wysłał nas we wprost przeciwną stronę, jednak zaowocowało to nową znajomością. W miejskim autobusie przysiadła się do nas pewna starowinka, która ni w zbąb nie rozumiała co do niej mówimy, jednak ochoczo śmiała się z naszych żartów mimo wszystko.
Trochę nam zajęło, zanim przedarliśmy się na drugą stronę rzeki, na dworzec kolejowy, ale w końcu byliśmy w pociągu pełni spokoju. W końcu nad Balatonem mieliśmy w końcu odpocząć po tygodniowej wyprawie. Wyprać rzeczy i przeorganizować plecaki, oraz odprężyć się w słońcu i popływać. Heh. Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, to opowiedz mu o swoich planach.
Polska - Słowacja - Węgry - Serbia - Macedonia- Bułgaria Historia autostopowej podróży na południe Europy. Informacje, protipy, śmieszne opowiastki.
środa, 14 grudnia 2016
Budapeszt, Węgry
Etykiety:
Budapeszt,
burza,
deszcz,
grzmoty,
kloszardzi,
lody,
panika,
pioruny,
strach,
tragedia,
żule
Lokalizacja:
Budapeszt, Węgry
czwartek, 8 grudnia 2016
Gyöngyös, Węgry
Zanim jednak dotarliśmy do Gyongyos, czekał nas przymusowy pitstop w Miskolcu. Własciwie na tle całej podróży wyróżniał się jedynie tym, że niczym się nie wyróżniał. W jednym miejscu przypominał jedynie Legnicę. Było już późno, więc najlepszym możliwym zwyczajem udaliśmy się wzdłuż rzeki, aby znaleźć miejsce do rozbicia namiotu. Padło na ogródki działkowe, chociaż rozważaliśmy również pewien skłocik, ale mieliśmy na to za bardzo osrane dupy, a zbliżała się burza.
Ta burza, jak się później okazało, goniła nas właściwie aż do Macedonii - najdalej na południe wysuniętego miejsca, które odwiedziliśmy. Co do "okazało się", to właściwie rozważałem nazwanie tak tego bloga. To piękne wyrażenie jest absolutnym i niepodzielnym sponsorem naszej wyprawy, albowiem wyjechaliśmy właściwie bez żadnego przygotowania, researchu, czy chociażby tego co macie okazję teraz czytać. W dłoni dzierżyliśmy jedynie mapę bałkanów i kartkę z listą potraw, których hcemy spróbować. Tak więc od tej pory możecie się spodziewać "okazało się" minimum raz na wpis.
Burza złapała nas dopiero następnego dnia. Wówczas po raz pierwszy użyliśmy folii malarskiej, która chroniła w mniejszym lub większym stopniu nasz dobytek, aż do ostatniego dnia wyprawy. Jeszcze zanim matka natura spłatała nam tego figla, zostaliśmy odwiedzeni przez pewnego mężczyzne. Właściwie, to niewiele miał nam do przekazania. Wskazując na nieogrodzone pole i drzewa śliwkowe pomiędzy którymi rozbity był nasz namiot stwierdził bez ceremonialnie:
-This. Mine.
Po czym odjechał machając nam i uśmiechając się, jak gdyby był w pełni świadomy tego, że zaraz zmokniemy. Mogę się założyć, że sprawiało mu to zajebistą satysfakcje.
W końcu udało nam się dotrzeć do Gyongyos. Jeżeli kiedykolwiek będziecie jechać tam na stopa to zadbajcie o poprawną wymowę nazwy tego miasta, gdyż znacznie to ułatwi dogadanie się z tubylcami. Gyongyos czytamy jako Dźyndźsz. Mam nadzieję, że pomogłem.
W lokalnym Tesco okazało się, że wino w Tokaju jest o wiele za drogie. Tak jak już wspominałem - Węgry = Raj Dla Alkoholików. Winko klasy naszego Fresco, które chodzi tu po jakieś kilkanaście złotych, na Węgrzech kosztuje 3-4złote. Przez resztę podróży po Węgrzech nasze plecaki i skronie dociążał więc alkoholowy balast.
Zdowoleni z zakupów ruszyliśmy szukać schronienia, gdyż robiło się już dosyć późno. Na pomoc przyszło nam dwóch węgrów siedzących na moście, popijając Carlsbergi z trzystutrzydziestomililitrowych puszeczek. Ku mojemu zniesmaczeniu, żaden z nich nie posiadał zębów, ani znajomości języka angielskiego. Na szczęście za pomocą google tłumacza, oraz mapki udało nam się dojść do jakiegoś porozumienia i zostaliśmy wysłani nad pewien zbiornik wodny. Pół godziny przeprawy, przez błoto do kostek i zgubione filterki do
fajek później, byliśmy już na miejscu.
Przytulne to było miejsce, jakiś niewielki "placyk", małe altanienki, na środku miejsce na ognisko, w okół którego ustawiono ławeczki. Przystąpiliśmy więc do spożywania alkoholu, próbując jednocześnie bezskutecznie rozpalić ognisko. Gadka o filmach, trochę muzyki, zagłuszanej lekko przez odgłosy wesela, które niechybnie miało miejsce gdzieś w okolicy i zmożył nas sen.
Z rana obudził nas jakiś starszy pan, który przyszedł nad zbiorniczek łowić ryby. Udało mi się nawet pomóc mu z jedną. Jedyną tego dnia. Potem jeszcze kąpiel w jeziorku, ale jeśli mam być szczery, to nie potrafię zagwarantować, czy wyszliśmy z niego bardziej, czy mniej czyści, niż weszliśmy.
I tak nam się zakończył ten leniwy okres podróży. Czas nastał by ruszać do Budapesztu, a prawdziwa przygoda miała się dopiero zacząć.
Ta burza, jak się później okazało, goniła nas właściwie aż do Macedonii - najdalej na południe wysuniętego miejsca, które odwiedziliśmy. Co do "okazało się", to właściwie rozważałem nazwanie tak tego bloga. To piękne wyrażenie jest absolutnym i niepodzielnym sponsorem naszej wyprawy, albowiem wyjechaliśmy właściwie bez żadnego przygotowania, researchu, czy chociażby tego co macie okazję teraz czytać. W dłoni dzierżyliśmy jedynie mapę bałkanów i kartkę z listą potraw, których hcemy spróbować. Tak więc od tej pory możecie się spodziewać "okazało się" minimum raz na wpis.
Burza złapała nas dopiero następnego dnia. Wówczas po raz pierwszy użyliśmy folii malarskiej, która chroniła w mniejszym lub większym stopniu nasz dobytek, aż do ostatniego dnia wyprawy. Jeszcze zanim matka natura spłatała nam tego figla, zostaliśmy odwiedzeni przez pewnego mężczyzne. Właściwie, to niewiele miał nam do przekazania. Wskazując na nieogrodzone pole i drzewa śliwkowe pomiędzy którymi rozbity był nasz namiot stwierdził bez ceremonialnie:
-This. Mine.
Po czym odjechał machając nam i uśmiechając się, jak gdyby był w pełni świadomy tego, że zaraz zmokniemy. Mogę się założyć, że sprawiało mu to zajebistą satysfakcje.
W końcu udało nam się dotrzeć do Gyongyos. Jeżeli kiedykolwiek będziecie jechać tam na stopa to zadbajcie o poprawną wymowę nazwy tego miasta, gdyż znacznie to ułatwi dogadanie się z tubylcami. Gyongyos czytamy jako Dźyndźsz. Mam nadzieję, że pomogłem.
W lokalnym Tesco okazało się, że wino w Tokaju jest o wiele za drogie. Tak jak już wspominałem - Węgry = Raj Dla Alkoholików. Winko klasy naszego Fresco, które chodzi tu po jakieś kilkanaście złotych, na Węgrzech kosztuje 3-4złote. Przez resztę podróży po Węgrzech nasze plecaki i skronie dociążał więc alkoholowy balast.
Zdowoleni z zakupów ruszyliśmy szukać schronienia, gdyż robiło się już dosyć późno. Na pomoc przyszło nam dwóch węgrów siedzących na moście, popijając Carlsbergi z trzystutrzydziestomililitrowych puszeczek. Ku mojemu zniesmaczeniu, żaden z nich nie posiadał zębów, ani znajomości języka angielskiego. Na szczęście za pomocą google tłumacza, oraz mapki udało nam się dojść do jakiegoś porozumienia i zostaliśmy wysłani nad pewien zbiornik wodny. Pół godziny przeprawy, przez błoto do kostek i zgubione filterki do
fajek później, byliśmy już na miejscu.
Przytulne to było miejsce, jakiś niewielki "placyk", małe altanienki, na środku miejsce na ognisko, w okół którego ustawiono ławeczki. Przystąpiliśmy więc do spożywania alkoholu, próbując jednocześnie bezskutecznie rozpalić ognisko. Gadka o filmach, trochę muzyki, zagłuszanej lekko przez odgłosy wesela, które niechybnie miało miejsce gdzieś w okolicy i zmożył nas sen.
Z rana obudził nas jakiś starszy pan, który przyszedł nad zbiorniczek łowić ryby. Udało mi się nawet pomóc mu z jedną. Jedyną tego dnia. Potem jeszcze kąpiel w jeziorku, ale jeśli mam być szczery, to nie potrafię zagwarantować, czy wyszliśmy z niego bardziej, czy mniej czyści, niż weszliśmy.
I tak nam się zakończył ten leniwy okres podróży. Czas nastał by ruszać do Budapesztu, a prawdziwa przygoda miała się dopiero zacząć.
czwartek, 1 grudnia 2016
Tokaj, Węgry
Warto mieć na uwadze, że Tokaj jest zagłębiem winiarskim, toteż w miarę zbliżania się do niego, teren stawał się coraz bardziej górzysty, a przy drodze dało się zauważyć pokryte winoroślami zbocza. W ogóle Węgry, to jakiś raj dla alkoholików, ale o tym może trochę później. Gdy dotarliśmy na ostatnią prostą, okolica przypominała mi Włochy, chociaż Dominik, który rzeczywiście odwiedził ten kraj, nie zgodził się ze mną, więc może po prostu jestem pojebany.
Sam Tokaj, to bardzo przytulne miasteczko turystyczne. Ładny ryneczek, fontanienki, dookoła winnice i stare domki z cegły. Nad wszystkim wznosi się wulkaniczna góra, o jakże przewrotnej nazwie "Tokaj". Klimat bardzo rodzinny, nadmorski. Miasteczko idealne na odprężenie się w promieniach cieplutkiego węgierskiego słońca.
Jeśli wybieracie się do Tokaju na weekend, upewnijcie się, że macie w kieszeni lokalną walutę - Forinty. My dotarliśmy tam w sobotę. Jedynym miejscem na kupienie Forintów w tokaju, jest lokalny bank, zamknięty na weekendy. Był to jednak pretekst, żeby zwiedzić miasteczko, gdyż musieliśmy się wybrać do bankomatu. Część turystyczna Tokaju składa się głównie z długiego deptaku. Po jego obu stronach na zmianę: sklep z winem, restauracja, spożywczy (zamknięty w Sobotę). Przy akompaniamencie bełkotliwych pieśni pijaczków sączących białe wino z dwulitrowych, plastikowych butelek, wyruszyliśmy po tzw hajs (pieniądze), po czym zdecydowaliśmy się zjeść w końcu prawdziwy obiad.
Z tego miejsca chciałem wyrazić swoje niezadowolenie związane z restauracją przy hotelu MILLENIUM. Chociaż gulasz wołowy, z drobnymi kluskami był całkiem smaczny, to przybytek ten zostawił w nas po sobie raczej negatywne emocje. Jedyną osobą, która mówiła tam po angielsku był kierownik - Turas. Rzeczony p
rzedstawiciel mniejszości narodowej ociulał nas wmawiając, że zjedliśmy właśnie BIG PORTION, w momencie gdy ewidentnie zamówiliśmy porcję małą.
Po obfitym - według Turasa - posiłku, postanowiliśmy za resztę pieniędzy zakupić jakieś miejscowe wino. Ze względu na małe fundusze, wybór padł na najtańsze - Tokaj. Jak się później dowiedzieliśmy, był to jednak błąd. W Tokaju, Tokaj kosztował nas ponad 700 Forintów (około dwóch Euro), w normalnych miejscowościach kosztuje ono około 300, więc jeśli wasz fundusz jest tak samo ograniczony jak nasz, polecam zaopatrzyć się w alkohol trochę wcześniej.
Po wypiciu winka, przyszła pora na rozbicie obozu. Przekroczyliśmy rzekę, minęliśmy prawdziwe pole kempingowe i rozłożyliśmy namiot na jakimś polu za krzakami. Bardzo polecam tę miejscówkę, właściwie nikt się tam nie zapuszcza.
Powoli zapadała noc. Z drugiej strony rzeki dało się usłyszeć coraz głośniejsze śmiechy i krzyki turystów, którym wino najpewniej stopniowo zamieniało się miejscami z płynem mózgowo-rdzeniowym. Ze względu na puste kieszenie, nie byliśmy w stanie dołączyć się do zabawy, postanowiliśmy więc wziąć kąpiel. Do tego celu udaliśmy się nad rzekę przepływającą przez Tokaj. Wyglądała na niezbyt czystą i pachniała wcale nie lepiej (jebała), jednak komfort psychiczny po takiej kąpieli był porównywalny z klasyczną wanienką.
Następnego dnia zostawiliśmy plecaki w informacji turystycznej i wybraliśmy się na podbój szczytu góry Tokaj. Chociaż nie jestem entuzjastą wchodzenia pod góre jak debil, postanowiłem się poświęcić i pokonać te, jakby to powiedział Prezydent Donald Trump "tremendous", 515 m.n.p.m. Okazało się, że było warto. Miasteczko z tej wysokości wyglądało bardzo imponująco. Dodatkowo mieliśmy okazję obserwować start paralotniarzy, co sprawiło na mnie większe wrażenie niż się spodziewałem. Oglądając sobie zdobywców przestworzy, zajadałem się ostatnim w tej podróży Gulaszem Angielskim. Muszę wam się przyznać, że nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zatęsknię za tym przysmakiem, jednak w świecie południowej Europy na próżno szukać konserwy z zawartością mięsa powyżej 50%, o czym już w krótce mieliśmy się okazję przekonać.
Robiło się już późno, więc zeszliśmy z góry, aby wyruszyć w dalszą drogę. Kierunek - Gyongyos.
Sam Tokaj, to bardzo przytulne miasteczko turystyczne. Ładny ryneczek, fontanienki, dookoła winnice i stare domki z cegły. Nad wszystkim wznosi się wulkaniczna góra, o jakże przewrotnej nazwie "Tokaj". Klimat bardzo rodzinny, nadmorski. Miasteczko idealne na odprężenie się w promieniach cieplutkiego węgierskiego słońca.
Jeśli wybieracie się do Tokaju na weekend, upewnijcie się, że macie w kieszeni lokalną walutę - Forinty. My dotarliśmy tam w sobotę. Jedynym miejscem na kupienie Forintów w tokaju, jest lokalny bank, zamknięty na weekendy. Był to jednak pretekst, żeby zwiedzić miasteczko, gdyż musieliśmy się wybrać do bankomatu. Część turystyczna Tokaju składa się głównie z długiego deptaku. Po jego obu stronach na zmianę: sklep z winem, restauracja, spożywczy (zamknięty w Sobotę). Przy akompaniamencie bełkotliwych pieśni pijaczków sączących białe wino z dwulitrowych, plastikowych butelek, wyruszyliśmy po tzw hajs (pieniądze), po czym zdecydowaliśmy się zjeść w końcu prawdziwy obiad.
Z tego miejsca chciałem wyrazić swoje niezadowolenie związane z restauracją przy hotelu MILLENIUM. Chociaż gulasz wołowy, z drobnymi kluskami był całkiem smaczny, to przybytek ten zostawił w nas po sobie raczej negatywne emocje. Jedyną osobą, która mówiła tam po angielsku był kierownik - Turas. Rzeczony p
rzedstawiciel mniejszości narodowej ociulał nas wmawiając, że zjedliśmy właśnie BIG PORTION, w momencie gdy ewidentnie zamówiliśmy porcję małą.
Po obfitym - według Turasa - posiłku, postanowiliśmy za resztę pieniędzy zakupić jakieś miejscowe wino. Ze względu na małe fundusze, wybór padł na najtańsze - Tokaj. Jak się później dowiedzieliśmy, był to jednak błąd. W Tokaju, Tokaj kosztował nas ponad 700 Forintów (około dwóch Euro), w normalnych miejscowościach kosztuje ono około 300, więc jeśli wasz fundusz jest tak samo ograniczony jak nasz, polecam zaopatrzyć się w alkohol trochę wcześniej.
Po wypiciu winka, przyszła pora na rozbicie obozu. Przekroczyliśmy rzekę, minęliśmy prawdziwe pole kempingowe i rozłożyliśmy namiot na jakimś polu za krzakami. Bardzo polecam tę miejscówkę, właściwie nikt się tam nie zapuszcza.
Powoli zapadała noc. Z drugiej strony rzeki dało się usłyszeć coraz głośniejsze śmiechy i krzyki turystów, którym wino najpewniej stopniowo zamieniało się miejscami z płynem mózgowo-rdzeniowym. Ze względu na puste kieszenie, nie byliśmy w stanie dołączyć się do zabawy, postanowiliśmy więc wziąć kąpiel. Do tego celu udaliśmy się nad rzekę przepływającą przez Tokaj. Wyglądała na niezbyt czystą i pachniała wcale nie lepiej (jebała), jednak komfort psychiczny po takiej kąpieli był porównywalny z klasyczną wanienką.
Następnego dnia zostawiliśmy plecaki w informacji turystycznej i wybraliśmy się na podbój szczytu góry Tokaj. Chociaż nie jestem entuzjastą wchodzenia pod góre jak debil, postanowiłem się poświęcić i pokonać te, jakby to powiedział Prezydent Donald Trump "tremendous", 515 m.n.p.m. Okazało się, że było warto. Miasteczko z tej wysokości wyglądało bardzo imponująco. Dodatkowo mieliśmy okazję obserwować start paralotniarzy, co sprawiło na mnie większe wrażenie niż się spodziewałem. Oglądając sobie zdobywców przestworzy, zajadałem się ostatnim w tej podróży Gulaszem Angielskim. Muszę wam się przyznać, że nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zatęsknię za tym przysmakiem, jednak w świecie południowej Europy na próżno szukać konserwy z zawartością mięsa powyżej 50%, o czym już w krótce mieliśmy się okazję przekonać.
Robiło się już późno, więc zeszliśmy z góry, aby wyruszyć w dalszą drogę. Kierunek - Gyongyos.
Lokalizacja:
Tokaj, Węgry
Subskrybuj:
Posty (Atom)