czwartek, 12 stycznia 2017

Balaton

Kilkugodzinna jazda dała nam przestrzeń do snucia planów na wyborny odpoczynek. W myślach odwiedzaliśmy Tesco, aby tam zakupić kiełbaski na ognisko i kolejne butle wina. Ciężko nam było sobie wyobrazić, że coś może jeszcze pójść źle. Szczególnie, że po dotarciu na miejsce okazało się, że w Balatonfured, rzeczywiście znajduje się Tesco, które po jakimś czasie zdobyliśmy szturmem. I tutaj nasza dobra passa się skończyła.






Musicie wiedzieć, że Balaton to największe jezioro w Europie. Z tego względu, ten ciągnący się na ponad 70 kilometrów, zbiornik wodny, często nazywany jest "węgierskim morzem". Sama miejscowość Balatonfured zaś, jest największą ze znajdujących się nad brzegiem jeziora. Jeżeli wasza zdolność łączenia faktów, chociaż odrobinę przewyższa naszą, domyślacie się pewnie, iż pomysł spokojnego namiotowania tam, jest conajmniej chybiony. Balatonfured okazał się być węgierskim odpowiednikiem Mielna. Miasto na wskroś imprezowe, wypełnione najebanym motłochem. Co więcej, okazało się, że liczne hotele znajdujące się u samego brzegu jeziora, roszczą sobie prawa do plaży. Wejście na nią było niemożliwe. N i e m o ż l i w e.
Zapadła już noc, a my zostaliśmy kompletnie bez pomysłu, na miejsce w którym moglibyśmy pójść spać. Balatonfured miało nam do zaoferowania jedynie pijaną młodzież, rzucającą w naszą stronę kostkami lodu z rozpędzonego auta. Po około trzech godzinach poszukiwań, noszenie plecaków obciążonych dodatkowo kilkoma kilogramami wina, jak i ogólne zmęczenie i poczucie beznadziei dało nam się we znaki jak nigdy wcześniej. Nie mieliśmy więc wyjścia. Musieliśmy się balastu pozbyć. W tym celu udaliśmy się na molo.

Dwie butelki wina i kilka wkurwiających okolicznych wędkarzy, nieczysto zaśpiewanych kawałków później, nasze morale znacznie wzrosło. Alkohol ma to do siebie, że pozwala często zapomnieć o tym w jak bardzo beznadziejnej sytuacji się znajdujemy, a także podejmować błyskawiczne decyzje. Najczęściej ich konsekwencje nie są zbyt korzystne, jednak nam się pofarciło. Pierwszym doskonałym wyborem było zemszczenie się nad Balatonem za tak mizerną gościnę jaką nam zaserwował. W tym celu oddaliśmy mocz wprost na taflę tego niewdzięcznego jeziora. Poprawiło nam to humory znacznie, więc postanowiliśmy wrócić do poszukiwań.
Po drodze zatrzymaliśmy się jednak na zamkniętym stoisku z VR. Zamknięte, to właściwie duże słowo, ponieważ stoisko stało po prostu opuszczone bez sprzętu. Pomimo tego, ze prąd był odcięty, nasze umiejętności inżynieryjne (włączenie przycisku na listwie), pozwoliły nam podłączyć telefony do ładowania. Tym samym uruchomiliśmy też stoisko obok, które było swojego rodzaju barem na wolnym powietrzu. Włączyliśmy wszystkie lodówki i światła, jednak wino szeptało nam do ucha, że nie ma się czym przejmować. I miało rację. Kiedy węgierska policja - ze względu na napis Rendőrség z boku radiowozu, nazywana przez polskich TIR-owców "Rendżersami" - przejeżdżała obok nas, my wygodnie siedzieliśmy w plecionych fotelach, a oni nawet nie zwolnili.
Następną trafną decyzją był wybór miejsca, w którym rozbijemy obozowisko. Postanowliśmy zrobić to w krzakach po drugiej stronie ulicy.
Jakos dotrwaliśmy poranka. Skacowani, brudni i jedzący pasztet na ławce pod hotelem, nie pasowaliśmy zbytnio do panoramy miasta. Przyszła pora aby stamtąd spierdalać i w końcu trochę odpocząć. Udało nam się w internecie znaleźć listę darmowych plaż, nad Balatonem. Wybór padł na miejscowość Balatonkarattya. Kilka godzin później, po dotarciu na miejsce, okazało się oczywiście, że nie jest to takie proste. Znaleźliśmy kilka wejść na plażę, ale wszystkie były płatne i otwarte do określonej godziny. Nam zależało na czymś zgoła odmiennym, ponieważ nad brzegiem balatonu mieliśmy plan spędzić jakieś dwie noce. W poszukiwaniu darmowej plaży, okropnie zgłodnieliśmy. Była to okazja, żeby w końcu spróbować Langosza.

Langosz, to okrągły, smażony na głębokim tłuszczu, dosyć gruby placek. Najtradycyjniej podaje się go z sosem czosnkowym i serem. Trik polega na tym, że placek smarujemy sosem, po czym dopiero sypiemy starty ser. W ten sposób nie roztapia się on. Istnieją przeróżne wariacje na temat Langosza, można go dostać z kiełbasą, czy choćby z leczo, ale ten występował najczęściej.
Typowy Langosz
Muszę przyznać, że ciężko mi obiektywnie ocenić smak owej przekąski, bo poziom mojego głodu przy dorywaniu się do niej sięgał poziomu niemalże Afrykańskiego. Wydaje mi się jednak, że warto takiego Langosza spróbować, co nawet nie jest takie trudne w Polsce. Nie da się jednak zagwarantować, iż będzie to ten sam poziom doznań.
W końcu zostaliśmy pokierowani w stronę darmowego wejścia na plażę. Po pokonaniu około stumetrowej ścieżki przykrytej błotem po kostki byliśmy w końcu na miejscu. W końcu na reszcie! To była ulga jak skurwysyn. Popływaliśmy trochę, po czym położyliśmy się spać, w hamakach na tarasie swego rodzaju knajpy plażowej.
Z samego rana zrobiliśmy nareszcie pranie, po czym rozłożyliśmy je na kamieniach przy brzegu do wyschnięcia. To był błąd. Duży błąd.
Dogoniła nas. Ta kurwa po raz kolejny i wcale nie ostatni, dogoniła nas. Przyszła nagle. Jezioro wzburzyło się, niebo zaszło chmurami, a porywisty wiatr utrudniał poruszanie się w lini prostej. Pokazała nam wielkiego faka, zmoczyła niemal wszystkie schnące spokojnie ubrania i zgubiła nasze frizbi. Burza o której mowa zmusiła nas do ponownego skrycia się pod wiatą. W towarzystwie obściskującej się pary osuszyliśmy dwa wina na pocieszenie. I oczywiście podziałało. Burza nie odebrała nam dobrego humoru związanego z możliwością odetchnięcia. Czas spędzony przymusowo w ukryciu, wykorzystałem do przeorganizowania plecaka. Gdy tylko burza się uspokoiła naszła mnie ochota na kąpiel. Muszę przyznać, że pływanie pod wpływem węgierskiego alkoholu, we wzburzonych wodach balatonu, o zachodzie słońca, jest jedną z ładniejszych rzeczy jakie robiłem.
Nadeszła kolejna noc. Tym razem jakiś przybrzeżny strażnik nie oszczędził nam nocowania na dziko i wyraził swoje niezadowolenie związane z podwieszonymi  na tarasie hamakami. Stróże prawa na Węgrzech, okazali się jednak być na prawdę wyrozumiali i pomimo bariery językowej dogadaliśmy się jakoś. Pan strażnik oznajmił nam, że ma nas tu nie być "am morgen".
No i tak też się stało. Zregenerowani i pełni optymizmu, wyruszliśmy w dalszą drogę. Byliśmy szczególnie podekscytowani z jednego powodu. Zbliżaliśmy się do granicy Serbskiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz