poniedziałek, 30 stycznia 2017

Subotica

        Sporo w tym BLOGU mazania się. A to zmęczeni a tu ciężko, a to nie ma gdzie spać. Ale to wcale nie jest tak. Wszystkie te momenty męczarni, przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy zdobywaliśmy kolejny cel. Kolejne miasto, kolejny nocleg, kolejne żarcie. Dlatego ominę wam jeden, tragiczny dzień, podczas którego dotarliśmy do miasteczka Dunafolvard i przejdziemy od razu do granicy Węgiersko-Serbskiej.
Podekscytowanie sięgało zenitu. Nie mieliśmy już pieniędzy i po ponad tygodniu na Węgrzech, byliśmy tym krajem zwyczajnie znudzeni. Chcieliśmy zobaczyć coś więcej. Gdy kolejny kierowca wysadził nas przy samym przejściu granicznym byliśmy pełni energii i ciekawości tego co nas zaraz czeka.
Humor dodatkowo poprawił mi, znaleziony przy samej granicy CAŁY papieros. Wetknąłem go za ucho i z uśmiechem na ustach pruliśmy dalej przed siebie. Dobrego samopoczucia nie zepsuły mi zasieki z drutem kolczastym, czy strzeżący ich żołnierz z kałasznikowem wiernie spoczywającym na jego kolanach. Nawet ciągnący się po naszej prawej obóz uchodźców nie wydawał się być niczym strasznym, lecz ekscytującym. Wyciągnąłem więc telefon, aby wykonać zdjęcie, jednak Dominik poinformował mnie, że to nie jest najlepszy pomysł. Miał oczywiście rację. Mój vibe popsuł dopiero kolejny żołdak, krzyczący do nas niezrozumiale po węgiersku. Nie reagował wcale na "we don't speak Hungarian" i raz po raz strzelając wiązkami śliny, dalej pruł się do nas w najlepsze. Dopiero po chwili przekierował nas do kolejnego gościa, który sprawdził nasze paszporty i, jak to szanujący się Węgier, spropsował nasze polskie pochodzenie. Zostaliśmy przekierowani dalej. Zostaliśmy zawołani do okienka, w którym jakaś pani przeprowadziła z nami krótki wywiad, na temat celu i przyczyn naszej podróży

-WHERE ARE YOU GOING???!?!  - zapytała uprzejmie
-S-serbia? - odpowiedziałem
-Belgrade - dopowiedział Dominik






Przybiła nam pieczątkę, po czym pozwoliła udać się dalej. Powoli zaczęło do nas docierać gdzie się właściwie znajdujemy. Po lewej - opuszczone budynki, w których jeszcze do niedawna znajdowały się wszelkiego rodzaju kawiarnie i bezcłowe sklepy. Po lewej - wydający się nie mieć końca pas namiotów i innych prowizorycznych schronien, a wśród nich wałęsający się, ubrani w obdarte szmaty ludzie. Dookoła nas - obdarzeni skórą o barwie każdego rodzaju kawy, od Latte Macciato z syropem migdałowym, po klasyczną parzochę - UCHODŹCY, którzy od miesięcy czekają na jutro. Jutro jedziemy na Węgry, powiedział nam jakiś chłopak, całkiem niezłym angielskim. W rytm arabskiej muzyki płynącej ze starego sprzętu grającego okupowanego, przez lokalnych odpowiedników meneli, ruszyliśmy dalej, coraz mniej pewni swojego położenia. Chodź imigranci wydawali się nie być groźni, raz po raz pozdrawiając nas swoiskim SALEM ALEIKUM (tak na prawde "hello mówili"), jednak z jakiegoś powodu, nie byliśmy w stanie w pełni zaufać ich uśmiechom. Chcieliśmy jak najszybciej złapać stopa, by znaleźć się w najbliższym mieście - Suboticy.
W końcu, po dłuższej chwili nam się udało. Do auta zaprosił nas Vladimir. Vladimir sprawiał wrażenie sympatycznego gościa. Uspokoił nas mówiąc, że w mieście mają pyszne lody i świetne piwo, a sytuacja z uchodźcami wygląda tak jedynie przy granicy. Vladimir okazał się być pierdolonym kłamcą.
Po do dotarciu do miasta, byliśmy szczęśliwi jak nigdy wcześniej. W kieszeni garść serbskich Dinarów, kupionych wcześniej na granicy, ciążyła przyjemnie, więc postanowiliśmy sprawdzić zapewnienia Vladimira. Kupiliśmy lody. Okazały się być, conajwyżej, przeciętne. Uznaliśmy, że nocujemy na wylocie miasta w stronę Novi Sadu, więc udaliśmy się mniej-więcej na południe. Naszą uwagę zaczęli przyciągać sporadycznie spotykani przedstawiciele mniejszości narodowych. Postanowiliśmy się tym za bardzo nie przejmować. W jakimś małym sklepiku zakupiliśmy, zachwalane przez Vladimira, piwo "JELEN", po czym udaliśmy się dalej. Uchodźców na drodze spotykaliśmy coraz więcej. W pewnym momencie byliśmy wręcz pewni, że natrafiliśmy na jakiś szlak, wyznaczony specjalnie dla nich. Zaczęło nas to martwić, gdyż wielu z nich szło dokładnie tą samą drogą co my - poza miasto, w stronę Novi Sadu. Nasze przypuszczenia rzeczywiście się potwierdziły. Jakiś sympatyczny artysta w pumpach, siedzący na rowerze, pospiesznie chowając swój notesik z rysunkami, poinformował nas, że po drugiej stronie miasta znajduje się kolejny obóz. Osobiście nie widziałem nic przeciwko minięciu go i zaszyciu się gdzieś dalej, jednak robiło się już ciemno i stanęło na tym, że wolimy nie ryzykować. Udaliśmy się więc wgłąb miasta, aby szukać schronienia. Rozważaliśmy opuszczone tory kolejowe i cmentarz, jednak ostatecznie rozbiliśmy się na poletku zieleni za stacją benzynową. Przed snem wypiliśmy jeszcze piwo "Jelen", które smakowało oczywiście jak szczyny odwodnionego człowieka. Dzięki Vladimir.
W nocy oczywiście obudziła nas burza. Ta sama burza. Dogoniła nas i znowu rozpoczęła naprzemienne ogłuszanie i oślepianie nas. Dobrze, że u nas nie ma takiej burzy, bo wówczas bałbym się burzy bardzo. I nagle mnie oświeciło i nie chodzi tu o kolejny błysk rozświetlający niebo. Zorientowałem się, ze nasz namiot jest rozbity pod jedynym w okolicy drzewem. Każde dziecko w podstawówce wie, że kilkukrotnie zwiększa to ryzyko uderzenia w nas pioruna. Postanowiłem poinformować o tym Dominika. On szybko mnie uspokoił.
-Jak coś to wyskoczymy.
Ciężko było polemizować z tak żelazną logiką, więc ponownie zasnąłem.

Spokojny sen zakłócił nam jeszcze tylko meczet i jakoś dotrwaliśmy do rana.
Wyszliśmy na drogę, by łapać stopa do Novi Sadu. Jakiś obozowicz spytał nas wówczas czy mamy problemy z noclegiem, co było bardzo miłe z jego strony. Ostatecznie udało nam się jednak opuścić miasto i nie była nam takowa pomoc potrzebna. Jednakowoż pozwoliliśmy się wysadzić na autostradzie. To był błąd. Duuuuży błąd.

czwartek, 12 stycznia 2017

Balaton

Kilkugodzinna jazda dała nam przestrzeń do snucia planów na wyborny odpoczynek. W myślach odwiedzaliśmy Tesco, aby tam zakupić kiełbaski na ognisko i kolejne butle wina. Ciężko nam było sobie wyobrazić, że coś może jeszcze pójść źle. Szczególnie, że po dotarciu na miejsce okazało się, że w Balatonfured, rzeczywiście znajduje się Tesco, które po jakimś czasie zdobyliśmy szturmem. I tutaj nasza dobra passa się skończyła.






Musicie wiedzieć, że Balaton to największe jezioro w Europie. Z tego względu, ten ciągnący się na ponad 70 kilometrów, zbiornik wodny, często nazywany jest "węgierskim morzem". Sama miejscowość Balatonfured zaś, jest największą ze znajdujących się nad brzegiem jeziora. Jeżeli wasza zdolność łączenia faktów, chociaż odrobinę przewyższa naszą, domyślacie się pewnie, iż pomysł spokojnego namiotowania tam, jest conajmniej chybiony. Balatonfured okazał się być węgierskim odpowiednikiem Mielna. Miasto na wskroś imprezowe, wypełnione najebanym motłochem. Co więcej, okazało się, że liczne hotele znajdujące się u samego brzegu jeziora, roszczą sobie prawa do plaży. Wejście na nią było niemożliwe. N i e m o ż l i w e.
Zapadła już noc, a my zostaliśmy kompletnie bez pomysłu, na miejsce w którym moglibyśmy pójść spać. Balatonfured miało nam do zaoferowania jedynie pijaną młodzież, rzucającą w naszą stronę kostkami lodu z rozpędzonego auta. Po około trzech godzinach poszukiwań, noszenie plecaków obciążonych dodatkowo kilkoma kilogramami wina, jak i ogólne zmęczenie i poczucie beznadziei dało nam się we znaki jak nigdy wcześniej. Nie mieliśmy więc wyjścia. Musieliśmy się balastu pozbyć. W tym celu udaliśmy się na molo.

Dwie butelki wina i kilka wkurwiających okolicznych wędkarzy, nieczysto zaśpiewanych kawałków później, nasze morale znacznie wzrosło. Alkohol ma to do siebie, że pozwala często zapomnieć o tym w jak bardzo beznadziejnej sytuacji się znajdujemy, a także podejmować błyskawiczne decyzje. Najczęściej ich konsekwencje nie są zbyt korzystne, jednak nam się pofarciło. Pierwszym doskonałym wyborem było zemszczenie się nad Balatonem za tak mizerną gościnę jaką nam zaserwował. W tym celu oddaliśmy mocz wprost na taflę tego niewdzięcznego jeziora. Poprawiło nam to humory znacznie, więc postanowiliśmy wrócić do poszukiwań.
Po drodze zatrzymaliśmy się jednak na zamkniętym stoisku z VR. Zamknięte, to właściwie duże słowo, ponieważ stoisko stało po prostu opuszczone bez sprzętu. Pomimo tego, ze prąd był odcięty, nasze umiejętności inżynieryjne (włączenie przycisku na listwie), pozwoliły nam podłączyć telefony do ładowania. Tym samym uruchomiliśmy też stoisko obok, które było swojego rodzaju barem na wolnym powietrzu. Włączyliśmy wszystkie lodówki i światła, jednak wino szeptało nam do ucha, że nie ma się czym przejmować. I miało rację. Kiedy węgierska policja - ze względu na napis Rendőrség z boku radiowozu, nazywana przez polskich TIR-owców "Rendżersami" - przejeżdżała obok nas, my wygodnie siedzieliśmy w plecionych fotelach, a oni nawet nie zwolnili.
Następną trafną decyzją był wybór miejsca, w którym rozbijemy obozowisko. Postanowliśmy zrobić to w krzakach po drugiej stronie ulicy.
Jakos dotrwaliśmy poranka. Skacowani, brudni i jedzący pasztet na ławce pod hotelem, nie pasowaliśmy zbytnio do panoramy miasta. Przyszła pora aby stamtąd spierdalać i w końcu trochę odpocząć. Udało nam się w internecie znaleźć listę darmowych plaż, nad Balatonem. Wybór padł na miejscowość Balatonkarattya. Kilka godzin później, po dotarciu na miejsce, okazało się oczywiście, że nie jest to takie proste. Znaleźliśmy kilka wejść na plażę, ale wszystkie były płatne i otwarte do określonej godziny. Nam zależało na czymś zgoła odmiennym, ponieważ nad brzegiem balatonu mieliśmy plan spędzić jakieś dwie noce. W poszukiwaniu darmowej plaży, okropnie zgłodnieliśmy. Była to okazja, żeby w końcu spróbować Langosza.

Langosz, to okrągły, smażony na głębokim tłuszczu, dosyć gruby placek. Najtradycyjniej podaje się go z sosem czosnkowym i serem. Trik polega na tym, że placek smarujemy sosem, po czym dopiero sypiemy starty ser. W ten sposób nie roztapia się on. Istnieją przeróżne wariacje na temat Langosza, można go dostać z kiełbasą, czy choćby z leczo, ale ten występował najczęściej.
Typowy Langosz
Muszę przyznać, że ciężko mi obiektywnie ocenić smak owej przekąski, bo poziom mojego głodu przy dorywaniu się do niej sięgał poziomu niemalże Afrykańskiego. Wydaje mi się jednak, że warto takiego Langosza spróbować, co nawet nie jest takie trudne w Polsce. Nie da się jednak zagwarantować, iż będzie to ten sam poziom doznań.
W końcu zostaliśmy pokierowani w stronę darmowego wejścia na plażę. Po pokonaniu około stumetrowej ścieżki przykrytej błotem po kostki byliśmy w końcu na miejscu. W końcu na reszcie! To była ulga jak skurwysyn. Popływaliśmy trochę, po czym położyliśmy się spać, w hamakach na tarasie swego rodzaju knajpy plażowej.
Z samego rana zrobiliśmy nareszcie pranie, po czym rozłożyliśmy je na kamieniach przy brzegu do wyschnięcia. To był błąd. Duży błąd.
Dogoniła nas. Ta kurwa po raz kolejny i wcale nie ostatni, dogoniła nas. Przyszła nagle. Jezioro wzburzyło się, niebo zaszło chmurami, a porywisty wiatr utrudniał poruszanie się w lini prostej. Pokazała nam wielkiego faka, zmoczyła niemal wszystkie schnące spokojnie ubrania i zgubiła nasze frizbi. Burza o której mowa zmusiła nas do ponownego skrycia się pod wiatą. W towarzystwie obściskującej się pary osuszyliśmy dwa wina na pocieszenie. I oczywiście podziałało. Burza nie odebrała nam dobrego humoru związanego z możliwością odetchnięcia. Czas spędzony przymusowo w ukryciu, wykorzystałem do przeorganizowania plecaka. Gdy tylko burza się uspokoiła naszła mnie ochota na kąpiel. Muszę przyznać, że pływanie pod wpływem węgierskiego alkoholu, we wzburzonych wodach balatonu, o zachodzie słońca, jest jedną z ładniejszych rzeczy jakie robiłem.
Nadeszła kolejna noc. Tym razem jakiś przybrzeżny strażnik nie oszczędził nam nocowania na dziko i wyraził swoje niezadowolenie związane z podwieszonymi  na tarasie hamakami. Stróże prawa na Węgrzech, okazali się jednak być na prawdę wyrozumiali i pomimo bariery językowej dogadaliśmy się jakoś. Pan strażnik oznajmił nam, że ma nas tu nie być "am morgen".
No i tak też się stało. Zregenerowani i pełni optymizmu, wyruszliśmy w dalszą drogę. Byliśmy szczególnie podekscytowani z jednego powodu. Zbliżaliśmy się do granicy Serbskiej.

środa, 14 grudnia 2016

Budapeszt, Węgry

Dotarcie do Budapesztu, okazało się wcale nie być takim prostym. Właściwie trudności ze zdobyciem stolic, okazały się być zasadą, gdyż każda z nich utrudniała nam spenetrowanie jej ulic. Nie wiem czym to jest spowodowane, ale to prawdopodobnie fakt, iż jak wszyscy wiemy w stolicach zawsze mieszkają największe chuje.
Na obwodnicę Budapesztu podwiózł nas pan tirowiec z CPNu. Stamtąd wzięliśmy mpk do jakiejś bliższej centrum dzielnicy aglomeracji. Właściwie na tę chwilę nie jestem w stanie powiedzieć, jak nam się to udało. Ciężko nam było spotkać kogoś mówiącego po angielsku, na bardziej podmiejskich, zalatujących wsią, areałach. Do samego centrum zabrała nas kolejka. W sumie nie wiem jak mam to nazwać. W Budapeszcie znajdziemy pewną linię nadziemnego metra, czy chuj wie co to jest. Linia jedna jedyna, ale wiezie aż do samego centrum i nie śmierdzi.
Jeżeli chodzi o Budapeszt, to przypominał mi mocno Wrocław, ale jeśli Wrocław miałby chociaż krztynę jakiejkolwiek klasy. Miasto bardzo ładne pod względem zarówno architekturalnym jak i kulturowym. Typowa stolica, wszędzie wszystkiego pełno i każdy odnajdzie coś dla siebie.
Drogowskazy prowadziły nas w stronę ścisłego centrum. Po drodze zauważyliśmy jednak ponadprzeciętną ilość azjatów wchodzących i wychodzących z pewnego budynku. Skusiło nas to na odwiedzenie go i to był bardzo dobry wybór. W środku okazało się iż jest to swego rodzaju bazar. Na parterze dziesiątki stoisk ze świeżymi warzywami, owocami, mięsami i zwykłymi produktami spożywczymi. Jak wszędzie na Węgrzech, niepodzielnym królem bazaru był arbuz. Arbuzy w Madziarsku, letnią porą można znaleźć wszędzie i to w bardzo przystępnej cenie. Na piętrze bazaru znajdowały się różnego rodzaju małe restauracyjki i stoiska z Langoszami. O Langoszach napiszę przy innej okazji. Warto ten bazarek odwiedzić, klimat jest idealny i miło posłuchać grubych panów namawiających po węgiersku na kabanosa.
W końcu przyszedł czas na zasłużony odpoczynek. Dotarliśmy do ryneczku/placyku, gdzie na wszelakich instrumentach smyczkowych jacyś panowie wygrywali piękne melodie. W końcu mieliśmy okazję spokojnie usiąść, wypić piwo i odprężyć się, ale nie trwało to długo.
Powoli zaczynało się robić ciemno. Cyga nie proszący o drobne i kloszardowie śpiący na ławkach, we w sumie lepszych warunkach niz my do tej pory, przestawali powoli śmieszyć. Dotarło do nas, że jesteśmy w kurewsko dużej aglomeracji i właściwie ciężko będzie nam znaleźć ustronne miejsce, gdzie w spokoju będziemy mogli rozbić namiot. W akcie desperacji sprawdziliśmy nawet budki telefoniczne, jednak ktoś sprytny zaprojektował je tak, aby nie zamykały się od środka w żaden sposób.
Z braku lepszych pomysłów postanowiliśmy udać się nad rzekę, aby dołączyć do reszty przebywającej w Budapeszcie Gawiedzi, popijającej na ławeczkach wino. Nie udało nam się skończyć jednak nawet połowy, gdyż jeden z nas (nie powiem który), zwyczajnie spanikował i ruszyliśmy dalej. Plan spania pod mostem, zważywszy na to, iż w dużych miastach nigdy nie jest ciemno, oczywiście nie wypalił. Na szczęście jakimś sposobem ponownie znaleźliśmy się w pobliżu metro-kolejki. Uznaliśmy, że wysiądziemy na stacji, na której pociąg opuści najmniej osób. Okazało się być to strzałem w dziesiątkę. Wysiedliśmy na jakiejś przemysłowej, podmiejskiej dzielnicy. Na pole namiotowe wybraliśmy sąsiadujący z budową placyk, na którym znajdowała się głównie trawa i pozostałości po budowie. Dookoła nas zaś była droga, po której co chwilę przetaczało się kilka aut. Nie były to warunki luksusowe, ale w porównaniu do wizji spania na oszczanej klatce schodowej, czuliśmy się jakby sam pan Jezus pozwolił nam wygrzebywać sobie brud spod paznokci.
Takim stanem rzeczy nie nacieszyliśmy się długo. Kilka godzin później obudziła nas burza. I to nie taka hehe burza. To było kurwa burzysko. W trakcie błyskania się, niebo stawało się całe białe, a spojrzenie na ten piękny festiwal jebania nas w dupę równało się chwilowemu oślepieniu. Bozia co chwile groziła nam paluszkiem, ukrywając to pod postacią grzmotów słyszalnych sekundę po pojawieniu się błyskawicy na niebie. Lało jak z cebra, więc większość naszych rzeczy po chwili było mokrych jak gimnazjalistka na widok sesji Justina Biebera dla Calvina Kleina. Uznaliśmy, że należy przedsięwziąć jakieś kroki, gdyż takie bezczynne siedzenie i patrzenie na to co się dzieje, nie mogło przynieść żadnych efektów. Poszliśmy więc spać.
Na drugi dzień po przezwyciężeniu głębokiej depresji i żalu jaki żywiliśmy do wszechświata, postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce. W pobliżu znalazła się stacja benzynowa, w której udało nam się wysuszyć rzeczy. Po zakończeniu całej procedury, była już czternasta, więc uznaliśmy, że nie mamy już czasu na łapanie stopa, więc jezioro Balaton zdobędziemy pociągiem. W dodatku dzięki jakiemuś Węgrowi straciliśmy około dwie godziny, gdyż wysłał nas we wprost przeciwną stronę, jednak zaowocowało to nową znajomością. W miejskim autobusie przysiadła się do nas pewna starowinka, która ni w zbąb nie rozumiała co do niej mówimy, jednak ochoczo śmiała się z naszych żartów mimo wszystko.
Trochę nam zajęło, zanim przedarliśmy się na drugą stronę rzeki, na dworzec kolejowy, ale w końcu byliśmy w pociągu pełni spokoju. W końcu nad Balatonem mieliśmy w końcu odpocząć po tygodniowej wyprawie. Wyprać rzeczy i przeorganizować plecaki, oraz odprężyć się w słońcu i popływać. Heh. Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, to opowiedz mu o swoich planach.








czwartek, 8 grudnia 2016

Gyöngyös, Węgry

Zanim jednak dotarliśmy do Gyongyos, czekał nas przymusowy pitstop w Miskolcu. Własciwie na tle całej podróży wyróżniał się jedynie tym, że niczym się nie wyróżniał. W jednym miejscu przypominał jedynie Legnicę. Było już późno, więc najlepszym możliwym zwyczajem udaliśmy się wzdłuż rzeki, aby znaleźć miejsce do rozbicia namiotu. Padło na ogródki działkowe, chociaż rozważaliśmy również pewien skłocik, ale mieliśmy na to za bardzo osrane dupy, a zbliżała się burza.
Ta burza, jak się później okazało, goniła nas właściwie aż do Macedonii - najdalej na południe wysuniętego miejsca, które odwiedziliśmy. Co do "okazało się", to właściwie rozważałem nazwanie tak tego bloga. To piękne wyrażenie jest absolutnym i niepodzielnym sponsorem naszej wyprawy, albowiem wyjechaliśmy właściwie bez żadnego przygotowania, researchu, czy chociażby tego co macie okazję teraz czytać. W dłoni dzierżyliśmy jedynie mapę bałkanów i kartkę z listą potraw, których hcemy spróbować. Tak więc od tej pory możecie się spodziewać "okazało się" minimum raz na wpis.
Burza złapała nas dopiero następnego dnia. Wówczas po raz pierwszy użyliśmy folii malarskiej, która chroniła w mniejszym lub większym stopniu nasz dobytek, aż do ostatniego dnia wyprawy. Jeszcze zanim matka natura spłatała nam tego figla, zostaliśmy odwiedzeni przez pewnego mężczyzne. Właściwie, to niewiele miał nam do przekazania. Wskazując na nieogrodzone pole i drzewa śliwkowe pomiędzy którymi rozbity był nasz namiot stwierdził bez ceremonialnie:
-This. Mine.
Po czym odjechał machając nam i uśmiechając się, jak gdyby był w pełni świadomy tego, że zaraz zmokniemy. Mogę się założyć, że sprawiało mu to zajebistą satysfakcje.
W końcu udało nam się dotrzeć do Gyongyos. Jeżeli kiedykolwiek będziecie jechać tam na stopa to zadbajcie o poprawną wymowę nazwy tego miasta, gdyż znacznie to ułatwi dogadanie się z tubylcami. Gyongyos czytamy jako Dźyndźsz. Mam nadzieję, że pomogłem.
W lokalnym Tesco okazało się, że wino w Tokaju jest o wiele za drogie. Tak jak już wspominałem - Węgry = Raj Dla Alkoholików. Winko klasy naszego Fresco, które chodzi tu po jakieś kilkanaście złotych, na Węgrzech kosztuje 3-4złote. Przez resztę podróży po Węgrzech nasze plecaki i skronie dociążał więc alkoholowy balast.
Zdowoleni z zakupów ruszyliśmy szukać schronienia, gdyż robiło się już dosyć późno. Na pomoc przyszło nam dwóch węgrów siedzących na moście, popijając Carlsbergi z trzystutrzydziestomililitrowych puszeczek. Ku mojemu zniesmaczeniu, żaden z nich nie posiadał zębów, ani znajomości języka angielskiego. Na szczęście za pomocą google tłumacza, oraz mapki udało nam się dojść do jakiegoś porozumienia i zostaliśmy wysłani nad pewien zbiornik wodny. Pół godziny przeprawy, przez błoto do kostek i zgubione filterki do
fajek później, byliśmy już na miejscu.
Przytulne to było miejsce, jakiś niewielki "placyk", małe altanienki, na środku miejsce na ognisko, w okół którego ustawiono ławeczki. Przystąpiliśmy więc do spożywania alkoholu, próbując jednocześnie bezskutecznie rozpalić ognisko. Gadka o filmach, trochę muzyki, zagłuszanej lekko przez odgłosy wesela, które niechybnie miało miejsce gdzieś w okolicy i zmożył nas sen.

Z rana obudził nas jakiś starszy pan, który przyszedł nad zbiorniczek łowić ryby. Udało mi się nawet pomóc mu z jedną. Jedyną tego dnia. Potem jeszcze kąpiel w jeziorku, ale jeśli mam być szczery, to nie potrafię zagwarantować, czy wyszliśmy z niego bardziej, czy mniej czyści, niż weszliśmy.
I tak nam się zakończył ten leniwy okres podróży. Czas nastał by ruszać do Budapesztu, a prawdziwa przygoda miała się dopiero zacząć.

czwartek, 1 grudnia 2016

Tokaj, Węgry

Warto mieć na uwadze, że Tokaj jest zagłębiem winiarskim, toteż w miarę zbliżania się do niego, teren stawał się coraz bardziej górzysty, a przy drodze dało się zauważyć pokryte winoroślami zbocza. W ogóle Węgry, to jakiś raj dla alkoholików, ale o tym może trochę później. Gdy dotarliśmy na ostatnią prostą, okolica przypominała mi Włochy, chociaż Dominik, który rzeczywiście odwiedził ten kraj, nie zgodził się ze mną, więc może po prostu jestem pojebany.
Sam Tokaj, to bardzo przytulne miasteczko turystyczne. Ładny ryneczek, fontanienki, dookoła winnice i stare domki z cegły. Nad wszystkim wznosi się wulkaniczna góra, o jakże przewrotnej nazwie "Tokaj". Klimat bardzo rodzinny, nadmorski. Miasteczko idealne na odprężenie się w promieniach cieplutkiego węgierskiego słońca.
Jeśli wybieracie się do Tokaju na weekend, upewnijcie się, że macie w kieszeni lokalną walutę - Forinty. My dotarliśmy tam w sobotę. Jedynym miejscem na kupienie Forintów w tokaju, jest lokalny bank, zamknięty na weekendy. Był to jednak pretekst, żeby zwiedzić miasteczko, gdyż musieliśmy się wybrać do bankomatu. Część turystyczna Tokaju składa się głównie z długiego deptaku. Po jego obu stronach na zmianę: sklep z winem, restauracja, spożywczy (zamknięty w Sobotę). Przy akompaniamencie bełkotliwych pieśni pijaczków sączących białe wino z dwulitrowych, plastikowych butelek, wyruszyliśmy po tzw hajs (pieniądze), po czym zdecydowaliśmy się zjeść w końcu prawdziwy obiad.
Z tego miejsca chciałem wyrazić swoje niezadowolenie związane z restauracją przy hotelu MILLENIUM. Chociaż gulasz wołowy, z drobnymi kluskami był całkiem smaczny, to przybytek ten zostawił w nas po sobie raczej negatywne emocje. Jedyną osobą, która mówiła tam po angielsku był kierownik - Turas. Rzeczony p
rzedstawiciel mniejszości narodowej ociulał nas wmawiając, że zjedliśmy właśnie BIG PORTION, w momencie gdy ewidentnie zamówiliśmy porcję małą.
Po obfitym - według Turasa - posiłku, postanowiliśmy za resztę pieniędzy zakupić jakieś miejscowe wino. Ze względu na małe fundusze, wybór padł na najtańsze - Tokaj. Jak się później dowiedzieliśmy, był to jednak błąd. W Tokaju, Tokaj kosztował nas ponad 700 Forintów (około dwóch Euro), w normalnych miejscowościach kosztuje ono około 300, więc jeśli wasz fundusz jest tak samo ograniczony jak nasz, polecam zaopatrzyć się w alkohol trochę wcześniej.
Po wypiciu winka, przyszła pora na rozbicie obozu. Przekroczyliśmy rzekę, minęliśmy prawdziwe pole kempingowe i rozłożyliśmy namiot na jakimś polu za krzakami. Bardzo polecam tę miejscówkę, właściwie nikt się tam nie zapuszcza.
Powoli zapadała noc. Z drugiej strony rzeki dało się usłyszeć coraz głośniejsze śmiechy i krzyki turystów, którym wino najpewniej stopniowo zamieniało się miejscami z płynem mózgowo-rdzeniowym. Ze względu na puste kieszenie, nie byliśmy w stanie dołączyć się do zabawy, postanowiliśmy więc wziąć kąpiel. Do tego celu udaliśmy się nad rzekę przepływającą przez Tokaj. Wyglądała na niezbyt czystą i pachniała wcale nie lepiej (jebała), jednak komfort psychiczny po takiej kąpieli był porównywalny z klasyczną wanienką.
Następnego dnia zostawiliśmy plecaki w informacji turystycznej i wybraliśmy się na podbój szczytu góry Tokaj. Chociaż nie jestem entuzjastą wchodzenia pod góre jak debil, postanowiłem się poświęcić i pokonać te, jakby to powiedział Prezydent Donald Trump "tremendous", 515 m.n.p.m.  Okazało się, że było warto. Miasteczko z tej wysokości wyglądało bardzo imponująco. Dodatkowo mieliśmy okazję obserwować start paralotniarzy, co sprawiło na mnie większe wrażenie niż się spodziewałem. Oglądając sobie zdobywców przestworzy, zajadałem się ostatnim w tej podróży Gulaszem Angielskim. Muszę wam się przyznać, że nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zatęsknię za tym przysmakiem, jednak w świecie południowej Europy na próżno szukać konserwy z zawartością mięsa powyżej 50%, o czym już w krótce mieliśmy się okazję przekonać.
Robiło się już późno, więc zeszliśmy z góry, aby wyruszyć w dalszą drogę. Kierunek - Gyongyos.

poniedziałek, 28 listopada 2016

Sátoraljaújhely

Z Trebisova - zapomnianej przez boga dziury - udało nam się pociągiem dotrzeć do kolejnej zapomnianej przez boga dziury. Tym razem o wiele głębszej. W skali depresji: jeśli Trebisov to 13-latka, której rodzice nie pozwolili zadawać się z Rafałem, Michalany o których mowa są Kurtem Cobainem. Nie jestem pewien, czy poprawnie napisałem nazwę tej miejscowości, ale nie martwię się o negatywną reakcję jej mieszkańców, gdyż prawdopodobnie nie ma tam internetu (i prędko nie będzie). Na szczęście było to tylko nasze miejsce przesiadki, jednakże w chwili zwątpienia zacząłem już fantazjować, o prostszym życiu Słowackiego rolnika. Może kiedyś...
Następny pociąg zawiózł już nas pod samą granicę z Magyarorszagiem i oh boy, dało się wyczuć różnice natychmiastowo. Pierwszym odwiedzonym przez nas miastem było Sátoraljaújhely (Wbrew stereotypom, dalej nazwy miast będą coraz prostsze, aczkolwiek sam język Węgierski brzmi jak skrzyżowanie japońskiego, rosyjskiego i tego języka którym się mówi jak ma się kilka lat i udaje się angielski) a przechadzanie się jego uliczkami naprawdę napawało nadzieją. W kontraście do wielodzietnych rodzin i umazanych nieudolnymi tagami, szarych, odrapanych murów, eleganckie, czyste uliczki z drzewami po obu stronach przywodziły na myśl londyńskie przedmieścia.

Sátoraljaújhely wyglądało na niewielkie, lecz zadbane i tętniące życiem miasteczko. Co krok można było w nim zobaczyć wszelkiego rodzaju cukierenki, puby, restauracje, a nawet... uwaga, uwaga w Polsce tego nie macie... budki telefoniczne! Niestety, lub stety nie mieliśmy czasu na przesadne zwiedzanie, gdyż naszym celem na tamten dzień był Tokaj.
Kierowca pierwszego samochodu, jaki przejeżdżał koło nas, okazał się być nam przychylny i zabrał nas w darszą podróż. Uznaliśmy to za dobrą wróżbę, na resztę wycieczki. Nie mogliśmy być bardziej w błędzie. W tym miejscu, chciałbym sobie pozwolić na małą retrospekcję.

Jeszcze w Polsce, przytafiło nam się spotkanie, które cieniem położyło się na całą naszą wyprawę.
Łapiąc stopa w Krośnie, spotkaliśmy się z pewnym gościem. Ku naszemu niezadowoleniu, przy drodze stał z tego samego powodu co my. Jego przewagą nad nami był jednak fakt, iż w dłoni dzierżył pewien medalion - okrągłą kartkę papieru z tajemniczymi symbolami i otworem w środku - dzięki któremu udało mu się złapać okazję wcześniej niż nam. W tajemniczym artefakcie, rozpoznałem tahograf, jednak zagadka tego, w jaki sposób przydaje się on autostopowiczom, pozostała dla nas nierozwiązana, aż do końca wyprawy. (jeżeli ktoś z was już wie, jak to działa, proszę o nie spoilerowanie). Z człowiekiem z medalionem udało nam się przeprowadzić krótką rozmowę. Zapytał nas gdzie jedziemy, więc zdradziliśmy mu nasz plan podróży. Odpowiedział coś mniej więcej w tym stylu.
-Oooo za granicą to ciężko stopa złapać. W Polsce najlepiej.
-A łapał pan kiedyś za granicą?
-Niee.
Rozmowa wydała nam się komiczna, jednak prędko przekonaliśmy się, iż mężczyzna musiał być obdarzony zdolnościami nadprzyrodzonymi, gdyż miał w stu procentach rację. Do Tokaju w końcu dotarliśmy, po kilku długich godzinach.

środa, 23 listopada 2016

Trebišov, Słowacja

Jak w Polsce jest, każdy widzi. Znaczy się jest jak w lesie, nie ma co się rozpisywać. Przejdę więc od razu do pierwszego zagranicznego miasta, w którym mieliśmy wątpliwą przyjemność nocować. TREBISOV. Znany też jako "Jebany Trebisov".
Z Trebisova prawdopodobnie nie da się wyjechać autostopem. Kilka godzin czekania tam na podwózkę było bezowocnych. Przypuszczam, że może to być spowodowane olbrzymim odsetkiem społeczności Romskich. Bóg mi świadkiem, takiego stężenia cyganerii nie uświadczyłem do tego momentu przez całe życie. Są to słowa dosyć znaczące, biorąc pod uwagę, że 3 lata nauki średnioszkolnej spędziłem w Legnicy.

W Trebisovie, oprócz przeszywającego wzroku lokalnej cygańskiej watahy, nie spotkało nas nic ciekawego. Co do noclegu, biorąc pod uwagę wszystko powyższe, sugeruję udanie się w możliwie najdalsze od zabudowań mieszkalnych miejsce. W Trebisovie znajdziemy na szczęście dworzec kolejowy, z którego za niewielką opłatą możemy wyruszyć do miasta graniczącego z Węgrami. Wystarczy trochę popytać, co jest ułatwione faktem, iż ze Słowakami bardzo łatwo jest się dogadać mówiąc po polsku. Oni rozumieją nas, a my rozumiemy ich i jest wówczas fajnie. Jeżeli szukacie przystanku, to słowo ZASTAWKA jest protipem. Ceny na Słowacji, są minimalnie większe niż u nas, gdyż obowiązują tam płatności w Eurasach.

O Słowacji ogółem nie jestem w stanie wiele powiedzieć, gdyż błyskawicznie udało nam się ją przemierzyć. Naszym oczom ukazała się taka troche gorsza Polska, z o wiele większą ilością cyganów. Nie skreślałbym tego kraju jednak. Możliwe, że znajdą się tam miejsca godne odwiedzin.