Podekscytowanie sięgało zenitu. Nie mieliśmy już pieniędzy i po ponad tygodniu na Węgrzech, byliśmy tym krajem zwyczajnie znudzeni. Chcieliśmy zobaczyć coś więcej. Gdy kolejny kierowca wysadził nas przy samym przejściu granicznym byliśmy pełni energii i ciekawości tego co nas zaraz czeka.
Humor dodatkowo poprawił mi, znaleziony przy samej granicy CAŁY papieros. Wetknąłem go za ucho i z uśmiechem na ustach pruliśmy dalej przed siebie. Dobrego samopoczucia nie zepsuły mi zasieki z drutem kolczastym, czy strzeżący ich żołnierz z kałasznikowem wiernie spoczywającym na jego kolanach. Nawet ciągnący się po naszej prawej obóz uchodźców nie wydawał się być niczym strasznym, lecz ekscytującym. Wyciągnąłem więc telefon, aby wykonać zdjęcie, jednak Dominik poinformował mnie, że to nie jest najlepszy pomysł. Miał oczywiście rację. Mój vibe popsuł dopiero kolejny żołdak, krzyczący do nas niezrozumiale po węgiersku. Nie reagował wcale na "we don't speak Hungarian" i raz po raz strzelając wiązkami śliny, dalej pruł się do nas w najlepsze. Dopiero po chwili przekierował nas do kolejnego gościa, który sprawdził nasze paszporty i, jak to szanujący się Węgier, spropsował nasze polskie pochodzenie. Zostaliśmy przekierowani dalej. Zostaliśmy zawołani do okienka, w którym jakaś pani przeprowadziła z nami krótki wywiad, na temat celu i przyczyn naszej podróży
-WHERE ARE YOU GOING???!?! - zapytała uprzejmie
-S-serbia? - odpowiedziałem
-Belgrade - dopowiedział Dominik
Przybiła nam pieczątkę, po czym pozwoliła udać się dalej. Powoli zaczęło do nas docierać gdzie się właściwie znajdujemy. Po lewej - opuszczone budynki, w których jeszcze do niedawna znajdowały się wszelkiego rodzaju kawiarnie i bezcłowe sklepy. Po lewej - wydający się nie mieć końca pas namiotów i innych prowizorycznych schronien, a wśród nich wałęsający się, ubrani w obdarte szmaty ludzie. Dookoła nas - obdarzeni skórą o barwie każdego rodzaju kawy, od Latte Macciato z syropem migdałowym, po klasyczną parzochę - UCHODŹCY, którzy od miesięcy czekają na jutro. Jutro jedziemy na Węgry, powiedział nam jakiś chłopak, całkiem niezłym angielskim. W rytm arabskiej muzyki płynącej ze starego sprzętu grającego okupowanego, przez lokalnych odpowiedników meneli, ruszyliśmy dalej, coraz mniej pewni swojego położenia. Chodź imigranci wydawali się nie być groźni, raz po raz pozdrawiając nas swoiskim SALEM ALEIKUM (tak na prawde "hello mówili"), jednak z jakiegoś powodu, nie byliśmy w stanie w pełni zaufać ich uśmiechom. Chcieliśmy jak najszybciej złapać stopa, by znaleźć się w najbliższym mieście - Suboticy.
W końcu, po dłuższej chwili nam się udało. Do auta zaprosił nas Vladimir. Vladimir sprawiał wrażenie sympatycznego gościa. Uspokoił nas mówiąc, że w mieście mają pyszne lody i świetne piwo, a sytuacja z uchodźcami wygląda tak jedynie przy granicy. Vladimir okazał się być pierdolonym kłamcą.
Po do dotarciu do miasta, byliśmy szczęśliwi jak nigdy wcześniej. W kieszeni garść serbskich Dinarów, kupionych wcześniej na granicy, ciążyła przyjemnie, więc postanowiliśmy sprawdzić zapewnienia Vladimira. Kupiliśmy lody. Okazały się być, conajwyżej, przeciętne. Uznaliśmy, że nocujemy na wylocie miasta w stronę Novi Sadu, więc udaliśmy się mniej-więcej na południe. Naszą uwagę zaczęli przyciągać sporadycznie spotykani przedstawiciele mniejszości narodowych. Postanowiliśmy się tym za bardzo nie przejmować. W jakimś małym sklepiku zakupiliśmy, zachwalane przez Vladimira, piwo "JELEN", po czym udaliśmy się dalej. Uchodźców na drodze spotykaliśmy coraz więcej. W pewnym momencie byliśmy wręcz pewni, że natrafiliśmy na jakiś szlak, wyznaczony specjalnie dla nich. Zaczęło nas to martwić, gdyż wielu z nich szło dokładnie tą samą drogą co my - poza miasto, w stronę Novi Sadu. Nasze przypuszczenia rzeczywiście się potwierdziły. Jakiś sympatyczny artysta w pumpach, siedzący na rowerze, pospiesznie chowając swój notesik z rysunkami, poinformował nas, że po drugiej stronie miasta znajduje się kolejny obóz. Osobiście nie widziałem nic przeciwko minięciu go i zaszyciu się gdzieś dalej, jednak robiło się już ciemno i stanęło na tym, że wolimy nie ryzykować. Udaliśmy się więc wgłąb miasta, aby szukać schronienia. Rozważaliśmy opuszczone tory kolejowe i cmentarz, jednak ostatecznie rozbiliśmy się na poletku zieleni za stacją benzynową. Przed snem wypiliśmy jeszcze piwo "Jelen", które smakowało oczywiście jak szczyny odwodnionego człowieka. Dzięki Vladimir.
W nocy oczywiście obudziła nas burza. Ta sama burza. Dogoniła nas i znowu rozpoczęła naprzemienne ogłuszanie i oślepianie nas. Dobrze, że u nas nie ma takiej burzy, bo wówczas bałbym się burzy bardzo. I nagle mnie oświeciło i nie chodzi tu o kolejny błysk rozświetlający niebo. Zorientowałem się, ze nasz namiot jest rozbity pod jedynym w okolicy drzewem. Każde dziecko w podstawówce wie, że kilkukrotnie zwiększa to ryzyko uderzenia w nas pioruna. Postanowiłem poinformować o tym Dominika. On szybko mnie uspokoił.
-Jak coś to wyskoczymy.
Ciężko było polemizować z tak żelazną logiką, więc ponownie zasnąłem.
Spokojny sen zakłócił nam jeszcze tylko meczet i jakoś dotrwaliśmy do rana.
Wyszliśmy na drogę, by łapać stopa do Novi Sadu. Jakiś obozowicz spytał nas wówczas czy mamy problemy z noclegiem, co było bardzo miłe z jego strony. Ostatecznie udało nam się jednak opuścić miasto i nie była nam takowa pomoc potrzebna. Jednakowoż pozwoliliśmy się wysadzić na autostradzie. To był błąd. Duuuuży błąd.