czwartek, 8 grudnia 2016

Gyöngyös, Węgry

Zanim jednak dotarliśmy do Gyongyos, czekał nas przymusowy pitstop w Miskolcu. Własciwie na tle całej podróży wyróżniał się jedynie tym, że niczym się nie wyróżniał. W jednym miejscu przypominał jedynie Legnicę. Było już późno, więc najlepszym możliwym zwyczajem udaliśmy się wzdłuż rzeki, aby znaleźć miejsce do rozbicia namiotu. Padło na ogródki działkowe, chociaż rozważaliśmy również pewien skłocik, ale mieliśmy na to za bardzo osrane dupy, a zbliżała się burza.
Ta burza, jak się później okazało, goniła nas właściwie aż do Macedonii - najdalej na południe wysuniętego miejsca, które odwiedziliśmy. Co do "okazało się", to właściwie rozważałem nazwanie tak tego bloga. To piękne wyrażenie jest absolutnym i niepodzielnym sponsorem naszej wyprawy, albowiem wyjechaliśmy właściwie bez żadnego przygotowania, researchu, czy chociażby tego co macie okazję teraz czytać. W dłoni dzierżyliśmy jedynie mapę bałkanów i kartkę z listą potraw, których hcemy spróbować. Tak więc od tej pory możecie się spodziewać "okazało się" minimum raz na wpis.
Burza złapała nas dopiero następnego dnia. Wówczas po raz pierwszy użyliśmy folii malarskiej, która chroniła w mniejszym lub większym stopniu nasz dobytek, aż do ostatniego dnia wyprawy. Jeszcze zanim matka natura spłatała nam tego figla, zostaliśmy odwiedzeni przez pewnego mężczyzne. Właściwie, to niewiele miał nam do przekazania. Wskazując na nieogrodzone pole i drzewa śliwkowe pomiędzy którymi rozbity był nasz namiot stwierdził bez ceremonialnie:
-This. Mine.
Po czym odjechał machając nam i uśmiechając się, jak gdyby był w pełni świadomy tego, że zaraz zmokniemy. Mogę się założyć, że sprawiało mu to zajebistą satysfakcje.
W końcu udało nam się dotrzeć do Gyongyos. Jeżeli kiedykolwiek będziecie jechać tam na stopa to zadbajcie o poprawną wymowę nazwy tego miasta, gdyż znacznie to ułatwi dogadanie się z tubylcami. Gyongyos czytamy jako Dźyndźsz. Mam nadzieję, że pomogłem.
W lokalnym Tesco okazało się, że wino w Tokaju jest o wiele za drogie. Tak jak już wspominałem - Węgry = Raj Dla Alkoholików. Winko klasy naszego Fresco, które chodzi tu po jakieś kilkanaście złotych, na Węgrzech kosztuje 3-4złote. Przez resztę podróży po Węgrzech nasze plecaki i skronie dociążał więc alkoholowy balast.
Zdowoleni z zakupów ruszyliśmy szukać schronienia, gdyż robiło się już dosyć późno. Na pomoc przyszło nam dwóch węgrów siedzących na moście, popijając Carlsbergi z trzystutrzydziestomililitrowych puszeczek. Ku mojemu zniesmaczeniu, żaden z nich nie posiadał zębów, ani znajomości języka angielskiego. Na szczęście za pomocą google tłumacza, oraz mapki udało nam się dojść do jakiegoś porozumienia i zostaliśmy wysłani nad pewien zbiornik wodny. Pół godziny przeprawy, przez błoto do kostek i zgubione filterki do
fajek później, byliśmy już na miejscu.
Przytulne to było miejsce, jakiś niewielki "placyk", małe altanienki, na środku miejsce na ognisko, w okół którego ustawiono ławeczki. Przystąpiliśmy więc do spożywania alkoholu, próbując jednocześnie bezskutecznie rozpalić ognisko. Gadka o filmach, trochę muzyki, zagłuszanej lekko przez odgłosy wesela, które niechybnie miało miejsce gdzieś w okolicy i zmożył nas sen.

Z rana obudził nas jakiś starszy pan, który przyszedł nad zbiorniczek łowić ryby. Udało mi się nawet pomóc mu z jedną. Jedyną tego dnia. Potem jeszcze kąpiel w jeziorku, ale jeśli mam być szczery, to nie potrafię zagwarantować, czy wyszliśmy z niego bardziej, czy mniej czyści, niż weszliśmy.
I tak nam się zakończył ten leniwy okres podróży. Czas nastał by ruszać do Budapesztu, a prawdziwa przygoda miała się dopiero zacząć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz